Mocne postanowienie poprawy swojego zachowania względem Sucrette - to po pierwsze. Po drugie -  zrobienie wszystkiego co mam do zrobienia i mieć spokój. No i jeszcze po trzecie - utrzymywać Melanię na dystans w miarę możliwości. Dziwnie się czuję w jej towarzystwie odkąd odmówiłem bycia jej... chłopakiem. Drżę na każde wspomnienie o tym koszmarnym pytaniu. Co to za cholerny nonsens?! Jak ona to sobie wyobraża? Ja przeglądam papiery, a ona jak łasi się do mnie? Czy ma na myśli coś więcej? Więcej w szkole to poza moje granice i wszelkie granice przyzwoitości. W tym momencie zimny dreszcz przeszył moje plecy. Absurd. Wstyd i hańba. Mimo to śmieje się jak opętany. Dobry dzień? Może normalny... Nie chwali się dnia przed zachodem słońca...
   I dzisiaj pewnie też zachodu słońca nie zobaczę przez te gęste chmury. Pakuję się "ostatecznie", wciągam na siebie ubrania, zjadam bułkę z serem, kiedy Amber zajada się obrzydliwie słodką, czekoladową nutellą. Powstrzymuję się od złośliwego komentarza na temat ilości i jakości jedzenia, które dziennie pochłania. Nucąc sobie byle co wychodzę z domu. Dzisiaj przynajmniej nie pada. Tyle dobrze.
   Przekraczam próg szkoły wcześniej mijając czerwonowłose monstrum warujące jak pies przed wejściem do szkoły. Następnie mijam dyrektorkę cedząc przez zęby codzienne "dzień dobry". Pani w podeszłym wieku wymienia co mógłbym zrobić (no i oczywiście muszę...). Trzyma sobie pod ręką psa. Nie lubię ich, ale nawet to stworzenie nie zasługuje na bycie "torebką dyrektorki". Wchodzę do pokoju gospodarzy gdzie od razu zostaję entuzjastycznie powitany przez Melanię.
- Dobrze, że jesteś! - Tylko tyle udaje mi się wyłapać z plątaniny jej słów.
- Wiem - stwierdzam. Nie martw się. Szanse na to, że się obrazi są naprawdę nikłe.
   Zaczyna przebierać nerwowo w papierach.
- Dostaliśmy nowe od dyrektorki - mówi i pokazuje mi świstek. Nowe usprawiedliwienie dla Kastiela.
- Zajmiesz się tym dobrze?... - proszę, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Zdobywam się na uśmiech.
- Jasne - stwierdza. Bez przekonania? E tam... To już nie moja sprawa. Mela się tym zajmie i miejmy nadzieję, że wykaże się większą inteligencją od Sucrette.
   Opuszcza 'pokój gospodarzy'. Powoli, ale zawsze coś. Przestrzeń. Wolna, cicha...
- Czy ta dyrektorka nie jest idiotką?! - Słyszę zbulwersowaną Sucrette. Jak gdyby nigdy nic wparowuje do pomieszczenia okupowanego przeze MNIE i zakłóca mój święty spokój.
- Co się stało? - pytam niby zaciekawiony całą zaistniałą sytuacją. Możemy powoli zakładać ruch oporu przeciw dyrektorce. Już jest nas dwoje.
- Kazała mi się uganiać za jej psem! To chyba jej pies prawda?! Ona jest suk... - Podbiegam do niej i zasłaniam jej usta dłonią.
- Ciiiiii... Ściany mają uszy... Rozumiesz? - Wyrzucam z siebie i schylam się odrobinę żeby spojrzeć jej w oczy, mieć ją na przeciwko. Jest wystraszona, wygląda jakby zaraz, gdy tylko rozluźnię nacisk swojej dłoni na jej twarz, ucieknie i nie wróci. To dobrze... Nie! To nie dobrze, Nataniel... - Spokojnie... - mówię i cofam się.
- Czemu ona każe mi szukać tego zapchlonego kundla? - stwierdza o pół tonu ciszej.
- Skoro cię o to poprosiła to powinnaś to zrobić - stwierdzam z aprobatą i prostuję się. Ma się te przebłyski inteligencji, nie? Czasami, ale zawsze coś.
- Niech będzie... - mówi niepewnie i wychodzi. Nawet udało jej się zamknąć po cichu drzwi. Podwójny sukces. Moje przeprosiny szlag trafił.
   Zostaję sam. Od grobowej ciszy dzwoni mi w uszach. Po chwili Melania wraca w podskokach i rzuca mi się na szyję.
- Udało się! - wykrzykuje i robi piruet. Naprawdę, czasami nie wiem kim tak naprawdę dla niej jestem...
- Fajnie - stwierdzam cicho i uśmiecham się bez przekonania.
   Udaję, że mam masę spraw do zrobienia i w końcu sam opuszczam pomieszczenie. Biorę głęboki oddech na korytarzu. Przez drzwi głównego wejścia do budynku widać Roześmianego Kastiela i zawstydzoną Sucrette. Laski na niego lecą jeszcze bardziej odkąd przefarbował się na czerwono... Ale nagle atmosfera rozmowy się zmienia, zaczynają pokrzykiwać. Między brwiami Kastiela pojawia się charakterystyczna zmarszczka. Brunetka wbiega na korytarz zatrzaskując za sobą drzwi. Matko, ona się poryczała? Leci przed siebie, nawet nie patrząc gdzie i zderza się ze mną.
- Uważaj... - mówię, ale widzę, że moje towarzystwo mi nie przeszkadza. W końcu sam muszę ją z siebie zrzucić żeby nie było, że gwałcę kobiety. - Wszystko okej? - pytam.
   Kiwa przecząco głową. Z tego co widzę to zamknęła oczy i nie zamierza ich otwierać.
- Sucrette... Popatrz na mnie - rozkazuję i chwytam ja za podbródek. - Pójdziesz ze mną dokarmiać koty? - Idiota... Miałeś tam iść sam... Ale dziewczyna się zgadza, wyraźnie rozpogadza i pozwala na zbyt dużo. Jako kolejna rzuca mi się na szyję. Achh... Życie jest takie ciężkie...
   Koty dokarmiam sam, ona tylko kuca i się przygląda. Wiem, że dla niej wciągające jak 912 odcinek "M jak miłość", ale ja robię to po raz "ęty", więc nie rusza mnie to tak jak ją. W pewnym momencie wstaje, żegna się i odchodzi. Zostaję sam na sam z dziesiątkami kotów, szczęśliwy z wolności jaka raczyła w końcu mnie odwiedzić.

(P.S. Niestety będziecie musieli się przyzwyczaić do tego tempa dodawania rozdziałów... Jestem fanką ślimaczego tempa, jak z resztą sami zdążyliście zauważyć - szybka to ja nie jestem. Przyszła wena - cztery minuty i skończyłam .o. To znaczy... Nie skończyłam, jeszcze nie do końca. Post czekają jeszcze edity i dodanie jakiegoś sensownego zakończenia, bo to nawet nie zadowala samej mnie. )